poniedziałek, 27 maja 2013

Człowiek dobra rada

Każda z nas to przechodzi. Najpierw w ciąży słyszymy jak to życie się zmieni, że nie będziemy spać, że nawet umyć się dobrze nie będzie jak. I kiedy rodzi się dziecko, Ci sami ludzie (a i też Ci, których pierwszy raz na oczy widzimy) dorzucają kolejne 'złote rady'. Jest ich całe mnóstwo! A ja owych wskazówek nie znoszę. I nie dlatego, że uważam siebie za nie wiem kogo. Nie, nie zjadłam wszystkich rozumów, a Janek to moje pierwsze dziecko. Ale to ja jestem matką i chcę go wychowywać i pielęgnować po swojemu. Metodą prób i błędów. Jestem bardzo wdzięczna mojej mamie, która pewne wskazówki przekazywała mi niesamowicie subtelnie. Nigdy nie usłyszałam od niej, że robię coś źle czy powinnam to robić inaczej. NIGDY! Może i pewne kwestie rozwiązałaby inaczej, ale nie mówi mi tego, bo jak sądzę - ufa mi. Podziwiam ją za to milczenie, którego brakuje choćby mojej babci czy teściowej, ale i szwagierce. Każda z nich urodziła więcej niż jedno dziecko - rozumiem - DOŚWIADCZENIE się kłania, ale na Boga! - rodziły dawno (niektóre nawet bardzo) i pewne rzeczy uległy zmianie. A oto garść rad, które otrzymałam:
1. Gdy dziecko zaczyna zasypiać przy ssaniu piersi, to zatkaj mu nosek na chwilę (zdecydowanie bardziej skutkuje pogłaskanie go po pleckach lub policzku, ewentualnie karku);
2. Gdy pochwaliłam się, że paznokcie Jankowi obciął mój mąż i zrobił to bardzo sprawnie, usłyszałam - dziecku paznokcie się obgryza, a nie obcina! (z zgrozo!!!);
3. Upał, żar leje się z nieba, ja cała mokra, dziecko też, choć ubrane tylko w body i króciutkie spodenki, a ja słyszę: ubierz je, bo mu jest zimno (owszem, ma chłodne nóżki, ale za to kark gorące, a przecież u takiego dziecka wyznacznikiem ciepła/ zimna są tylko kark i plecki, nóżki i rączki mogą być chłodne);
4.Nie noś dziecka, nie śpij z nim, nie przytulaj za dużo, bo się przyzwyczai (tak, najlepiej niech leży w łóżeczku, krzyczy i płacze).

Na tego typu uwagi reaguję delikatnym uśmiechem i hasłem: robię inaczej - tak a tak, na co słyszę: 'ale źle robisz'! Może i źle, ale Janek rozwija się zdrowo i - jak sądzę - jest zadowolonym chłopcem ;-).

czwartek, 23 maja 2013

9 miesięcy lęku

Zbliża się Dzień Matki. To w tym roku również moje święto. Z tej okazji chcę napisać do mojej mamy list, taki szczególny. O tym może później.
Moja mama na wieść o mojej ciąży ucieszyła się. Była zdziwiona, że 'tak szybko', ale była szczęśliwa. I pełna lęku. Bała się i starała się podchodzić do mojego stanu 'na zimno'. Nigdy nie dotknęła mojego brzucha. Rozmawiała ze mną o ciąży, o samopoczuciu. Była, ale zawsze na dystans. Gdy zaczęły się moje problemy z ciążą, a lekarze orzekli, że Janek jest zbyt mały, moja mama była ze mną. Nieustannie. Nie było dnia, żeby nie zadzwoniła czy nie odwiedziła mnie w szpitalu. Dzwoniła po każdym obchodzie. Gotowała mi moje ulubione potrawy i przywoziła je w pojemniczkach. Gdy byłam w domu i wiedziała, że mój mąż idzie na cały dzień do pracy, to prosiła go, aby przywiózł mnie do niej. Dokładnie wiedziała, kiedy mam wizytę u ginekologa i zawsze czekała na wieści. Ale nigdy - powtarzam się - nie dotknęła mojego brzucha. Gdy zadzwoniłam do niej, że moje ciśnienie rośnie, ona powiedziała tylko, że zaraz będzie. Od koleżanki z sali dowiedziałam się, że wbiegła na patologię cała się trzęsąc. Nie wiedziała, że za chwilę pierwszy raz zobaczy swojego wnuka. I do nikogo nie zadzwoniła. Janek urodził się o 18.51, a mama z moim mężem niemal od początku byli z nim. Telefon do ręki mama wzięła dopiero o 19.30, aby zadzwonić do najbliższych. I później dopiero wyjaśniła mi, dlaczego. Otóż w mojej rodzinie 18 lat temu narodził się Wojtuś, syn mojej najbliższej cioci. Gdy to się stało, moi rodzice byli u babci tego chłopca (a mamy mojego taty). Babcia była bardzo szczęśliwa, gdy dotarła do niej ta wiadomość. Wzięła telefon i dzwoniła do rodziny, obwieszczając dobrą nowinę. Za chwilę zadzwonił ojciec Wojtusia, że mały jest w krytycznym stanie. Ma przetokę wielkości piąstki i lekarze nie są w stanie go uratować. Chłopiec zmarł. I moi rodzice widzieli w jednej minucie ogromną radość, a w drugiej - rozpacz. I moja mama całą moją ciążę o tym pamiętała. Tak strasznie się bała. A ja zastanawiałam się, jaką ona będzie babcią. Myślałam, że Janek nie jest dla niej ważny. A chodziło o strach. Dość paraliżujący, muszę przyznać. 
Teraz moja mama szaleje za Jankiem. Podobnie jak mój tata. Najchętniej chyba nie wypuszczaliby go z ramion. Tulą go i szepczą czułe słówka. Bez najmniejszych problemów pomagają mi, gdy potrzebuję np. jechać do lekarza, a mąż jest w pracy. Janek ma szczęście. Ja też. Bajka.

środa, 15 maja 2013

Poezja życia

Napisać miałam już wczoraj, ale nie mogłam jeszcze uwierzyć. Musiałam ochłonąć. Musiało to do mnie dotrzeć. Co? Proza życia, która jest ... fajna ;-) Ludzie! Ciągle słyszałam, że z Maleństwem to nie życie, tylko ciągłe ściganie się z czasem, nie można nic zjeść, ba!, siku nie można nawet zrobić. A u nas? Wczoraj zostaliśmy pierwszy raz sami na cały dzień (A. wrócił do pracy). I jak wyglądał nasz dzień? Doskonale! Pobudka o 7.00 (wstałam rześka i wypoczęta mimo dwóch nocnych przebudzeń na karmienie), długi spacer na rynek i zakupy, gotowanie obiadu, umycie okna w kuchni, zrobienie sałatki, uporządkowanie domu, nauka (!) i uzupełnianie dziennika hospitacji. Tak, znalazłam na to czas, mimo iż Janek troszkę marudził i trzeba było te czynności robić na raty ;-). Dzisiaj czeka nas kolejna wizyta u doradczyni laktacyjnej (nie mogę się doczekać!) i pobyt u dziadków (moich rodziców). Dzień zapowiada się miło ;-).
I myślę o kupnie chusty, bo widzę, że by mi się przydała. Możecie mi coś polecić?
U Janka zauważyłam szklane oczka. Pojawiają się pierwsze łzy (oby jak najrzadziej!). Synek pięknie podnosi główkę i lubi leżeć na brzuszku (najlepiej na 'klacie' taty i wujka, mojego brata). 'Wędruje' ponadto po łóżeczku i przewijaku ;-).

poniedziałek, 13 maja 2013

Karuzela

Szczerze przyznam, że mam silną potrzebę pisania, ale ... nie wiem, od czego zacząć...

Dopadł mnie 'baby blues' - łzy ciekną mi po policzku co najmniej raz dziennie, złość i frustracja przerażają. Malutka istotka, którą kocham bezgranicznie, budzi we mnie milion uczuć - pozytywnych i negatywnych (lęk, obawy maści wszelakiej).

Panikuję, zastanawiając się czy wszystko z Jankiem dobrze, czy nie ma temperatury, czy kupka nie zawiera za dużo śluzu, czy nie ma biegunki, czy ciemiączko nie jest zapadnięte? I co ciekawe - byłam na spotkaniu z doradczynią laktacyjną i według niej (a wierzę kobiecie) żadna kupka u niemowlaka karmionego piersią nie jest patologiczna. Uspokoiła mnie. Waga Janka idzie w górę (2730 g), ma chłopak apetyt, najada się (zważony został przed i po jedzeniu - różnica 60 g, gdzie normą dla niego jest 40 g). I dlaczego, mimo wypowiedzi mądrych ludzi i namacalnych dowodów, nie wierzę w siebie, w swój instynkt?

Z karmieniem idzie nam dobrze. Nie wiem, co to bolesne czy krwawiące brodawki. Nie poczułam bólu nawału mlecznego. Oczywiście, wszystko jeszcze przede mną. Janek 'wisi mi na cycku' niemal non stop, choć w nocy - zuch chłopak! - ładnie śpi. Budzi się co 2-3 godziny, naje się i zasypia (choć bywają wyjątki, zwłaszcza nad ranem, gdy robi się jasno). 

Jutro pierwsza wizyta u pediatry. 


poniedziałek, 6 maja 2013

Bez pożegnania*

Dzisiaj opowieści snuć nie będę. Postaram się napisać o wszystkim w wielkim skrócie, w kolejnych notkach rozszerzając pewne treści.

Do szpitala trafiłam 19 kwietnia (piątek). Dzień był bardzo słoneczny, ja wybrałam się na angielski, potem umówiłam się z mężem w markecie budowlanym, aby wybrać drzwi do pokoju Janka (tak, pokój był jeszcze w remoncie!). Pojechaliśmy do moich rodziców, a tam ... zaczęłam słabiej czuć ruchy Janka. Nie mogłam go "dobudzić". Zwykłe metody nie działały. Minęło pół godziny i poczułam lekkie muśnięcie, ale zdecydowałam, że pojadę na izbę na zapis KTG. A tam zmierzono mi ciśnienie - 150/100. Lekarz kategorycznie zabronił mi opuszczać szpital. Z Jankiem był wszystko dobrze. I tak położyłam się kolejny raz na patologii (pojechałam do szpitala, w którym chciałam rodzić). W sobotę KTG wykazało jakieś skurcze (których ja nie czułam), ciśnienie nadal wysokie, choć w normie (140/90). O 21 przyszła po mnie położna i oznajmiła, że biorą mnie na porodówkę, aby wykonać test (podano mi niewielką ilość oksytocyny, by sprawdzić jak zachowa się moja macica). I tam znowu - skurcze są, ja ich nie czuję. Pytałam, czy mam dzwonić po męża, ale lekarz orzekł, że nie wywołujemy. Wróciłam na patologię. I tam ciśnienie skoczyło. Położna nakazała mi spać, spać, spać. W niedzielę rano ciśnienie nadal wysokie. Podano mi relanium. I nadal nic. Nie mogłam wstawać z łóżka. Nic - ciśnienie nadal 150/100. Odwiedzili mnie rodzice i mąż. Zjadłam obiad, porozmawialiśmy. A. pojechał do domu robić remont (a wcześniej skrócił sobie czas pracy, bo jeździłby do 21), rodzice poszli na spacer. Przyszła położna zmierzyć ciśnienie. I ta jej mina mówiąca wszystko... Miałyśmy z koleżankami włączony telewizor, byli u nich mężowie - położna nagle: "proszę o absolutną ciszę". I nagle wyszła. Nic mi nie powiedziała. Wzięłam telefon i zadzwoniłam do mamy, że ciśnienie rośnie. Mama pyta, czy ma przyjechać, a ja że jeszcze nie. Przyszła druga położna zmierzyć mi ciśnienie i wyszła z taką samą miną, tylko jakby szybciej szła. Za chwilę wpada lekarz i pyta, czy mam mroczki przed oczami, itp. Ja czułam się świetnie, tylko trochę ospała. Martwiły mnie tylko rzadkie ruchy Janka. Lekarz wyszedł, a na moje pytanie, co będzie, odpowiedział "zobaczymy". Zadzwoniłam do mamy: "przyjeżdżaj". Gdy ponownie zobaczyłam lekarza w drzwiach, wiedziałam. Oznajmił mi w bardzo delikatny sposób, że choć to pierwszy dzień 37. tygodnia, to musimy działać. Rodzimy. Cięcie na cito. Przybiegła położna. Nie pozwoliła mi się spakować, tylko siadać na wózek. Szybki telefon do męża i jego płacz w słuchawce. Akcja nabierała tempa, bo ciśnienie rosło. Miałam urodzić po 19. Taki był plan lekarzy. Nie wyszło. Szybkie znieczulenie miejscowe, moje łzy (ja ma już rodzić? a Janek? przecież to wcześniak!). O 18.51 zobaczyłam go pierwszy raz. Za drzwiami czekał już mój mąż (nie chcę wiedzieć, w jakim czasie dojechał do szpitala) i moja mama. A. kangurował. Położne śmiały się, że zdjął koszulę w błyskawicznym tempie ;-). A mnie zszywali, dyskutując o tym, że z opóźnieniem wysłano im wypłatę. Muszę powiedzieć, że opiekę na bloku porodowym miałam genialną. Położne fantastyczne, lekarze - świetni. Każdy mi tylko potem mówił, że lepiej trafić nie mogłam.
Janek dostał 9 pkt. (był już lekko siny). Miał delikatne znamię na policzku, które okazało się odciśniętą rączką (dziś nie ma śladu) i lekkie skaleczenie na główce (powstałe podczas cięcia). Wszystko się zagoiło, a my, gdy Janek miał pięć dni, wyszliśmy do domu (na jedną dobę zatrzymała nas żółtaczka).

Ja po cięciu czułam się dobrze. Ciśnienie spadło do 120/70. Pionizowanie wyszło mi średnio (pierwszy raz zasłabłam, drugi też, a za trzecim razem sama wstałam i poszłam się kąpać). Na drugą dobę biegałam koło synka i radziłam sobie jakoś.

Gdy leżałam na sali poporodowej poprosiłam położną, aby przystawiła mi Janka do piersi. Zrobiła to w genialny sposób i wyszło. Fabryka ruszyła. Karmiłam. Drugiego dnia był lekki nawał, ale i to szybko pokonałam. Kilka pomocnych rad doradczyni laktacyjnej i karmię z sukcesem każdego dnia. Raz zaproponowano mi dokarmianie, ale odmówiłam. Z uporem dostawiałam i uczyłam się Janka, a on mnie (a raczej moich piersi). Ominęły mnie problemy z sutkami. Nie wiem, co to ból piersi, choć wiem, że i on może nadejść.

Do 10. doby Janek nie wiedział, co to smoczek. Teraz nadeszły dni, kiedy chce być przy cycku często i nocą smoczek okazuje się być pomocny. Muszę jednak przyznać, że chyba mu nie podszedł, bo po pierwsze - szybko go wypluwa, po drugie - daje go sobie łatwo wyciągnąć. Cyc to cyc.

W nocy, z 1 na 2 maja pojechaliśmy z Jankiem do pediatry. Martwiły mnie jego stolce. Było ich dużo (choć to niby w normie), ale gdy go trzymałam na rękach, poleciała woda. I tak trzy razy. Stwierdziłam, że nie ma co czekać. Pediatra orzekła, że mam poczekać na trzy kolejne kupy i jechać do szpitala. Dałam probiotyk i w ciągu dwóch godzin po dwóch karmieniach pojechaliśmy do szpitala. Mąż przyznał się, że ma biegunkę, więc podejrzewano infekcję bakteryjna/ wirusową. Dodatkowo Janek ważył 2386 g, a więc tylko 8 g więcej niż w chwili wypisu! Oddelegowano nas do szpitala zakaźnego, tam dostaliśmy izolatkę, a Jankowi wykonano mnóstwo badań. Ich wyniki były bardzo dobre. Zrobiono USG brzuszka - i ono nie wykazało żadnych patologii. Janek dostał dwie kroplówki na wzmocnienie. Lekarz podejrzewał uczulenie na białko, więc jestem na diecie (co ja mogę jeść?). Po drugiej dobie pobytu w szpitalu wyszliśmy z masą 2570 g (przekroczona została masa urodzeniowa!). Karmię i wydaje się być lepiej. Przede wszystkim staram się nie panikować. Kupki, które mnie tak martwiły, są podobno normalne, a ich ilość (8-10) przy karmieniu piersią - standardowa. Zalecono spokój ;-)

Janek to śliczny, zmieniający się każdego dnia chłopczyk. Noce są różne - raz spokojne, raz ciężkie. Synek śpi czasem po trzy godziny (choć mam wrażenie, że bardziej niespokojnie niż kiedyś), dzisiaj odpadł nam kikut. A ja? Ja to matka, która bez pomocy swojej mamy by sobie nie poradziła. Ja to kobieta, która czasem ma dość, czasem płacze (rzadko!), ale uwielbia tulić swoje dziecko. Ja to żona, która przez hormony i wredny charakter doprowadza męża na skraj rozpaczy. Ale radzimy sobie. Spokojnie ;-)


*Tytuł notki brzmi "Bez pożegnania". Dziewczyny - ja nie pożegnałam swojego brzucha. Nie spodziewałam się, że tak szybko Janek będzie z nami. Nie przygotowałam się psychicznie na poród, jakkolwiek on wyglądał. Wszystko odbyło się tak szybko, że nawet pokój Janka nie był skończony. Na szczęście z pomocą mojemu mężowi przyszli moi rodzice. Tata remontował, mama sprzątała. Zdążyli na czas.