Jest mi dobrze. Błogo. Spokojnie. Sobota upłynęła na załatwianiu spraw, które załatwione być miały. Jestem z siebie i narzeczonego dumna (bardziej z niego niż z siebie) - wstał bowiem przed 9:00 (w wolną sobotę!), pojechał ze mną i mamą na targ, zachował się dyplomatycznie, gdy mama kupowała gorset wyszczuplający, dyskretnie mówiąc, że musi iść do kwiaciarni zapytać o kwiaty na auto do ślubu, szybko kupił adidasy i buty do ślubu (zdecydował się w ciągu pół godziny - super czas!). Dodatkowo kupiliśmy koszulę na poprawiny, a dziś jeszcze krawat. W markecie dokupiliśmy soki i wodę. Menu ustaliliśmy i wreszcie zaczęliśmy się uczyć tańczyć (jak mówią LEWA, ja idę w PRAWO, i odwrotnie). Tym sposobem wiele nam już nie zostało.
Dziś obudziłam się i pierwsze co zobaczyłam, to JEGO oczy. Wpatrzone we mnie. Pomijając fakt, że obudziłam się z okropnym bólem głowy i brzucha, byłabym najszczęśliwszą osobą na ziemi. Wspólne śniadanie i kawa troszkę mi pomogły. Obyło się leków. Pomocne okazały się dziś:
- rozmowy w łóżku na tematy ważne i mniej ważne,
- pyszne kanapki zrobione dla nas przez moją mamę,
- wspólny wyjazd do kościoła,
- zakupy z bratem i narzeczonym,
- wycieczka rowerowa (tylko 7km, a jakie miłe),
- wdychanie zapachu deszczu i stwierdzenie JEGO, że pachnie kwiatami,
- rezerwacja pokoi w naszych ukochanych górach,
- wspólna kolacja.
To był udany dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz